Słońce zaczyna grzać, ale do zaplanowanego postoju w Bellagio dzieli nas jeszcze ponad 20 km więc jedziemy dalej. Po lewej stronie mamy nisko pod sobą taflę jeziora, po prawej mamy góry malowniczo obrośnięte roślinnością, z których co jakiś czas spada cienką stróżką woda. Niektóre z tych wodnych spadów są całkiem spore (1,2). Dziś jesteśmy zupełnie nie w formie, chyba ten dzień „relaksu” w Mediolanie tak rozleniwił nasze nogi. Nawet z górki często musimy pedałować, by osiągnąć chociaż minimalne 15 km/h. Postanawiamy skorzystać ze słońca i niewielkiego ruchu i ściągamy koszulki. Choć czarny kolor naszych specjalistycznych stroi od firmy Action uważaliśmy za duży minus, to muszę przyznać, że jazda w jasnych rzeczach wywoływała podobne spocenie ciała jak nie gorsze. Jednak jakość to jakość! Jeszcze raz dziękujemy producentowi marki ActiveJet za wsparcie strojowe : ).
Po drodze przymusowy postój w cieniu celem skorzystania z toalety (oczywiście naturalnej) oraz spożycia brzoskwinki, plus mamy na dziś dużą czekoladę, którą systematycznie po kawałeczku zjadamy : ).
Droga jest malownicza, nieliczne miasteczka (3), bliskie sąsiedztwo skał (4,5) oraz niewielki ruch (wiem już o tym wspominałam) sprawiają, że czujemy się jak prawdziwi turyści ( z 30 kg bagażu : ) ).
Do Bellagio dojeżdżamy ok. 13, mamy nadzieję, że znajdziemy miejską plażę i spędzimy na niej całe południe. Niestety plaża nie zostaje odnaleziona, za to udaje nam się zabłądzić w tej niewielkiej miejscowości wynikiem czego pchając rowery wędrujemy ciasnymi uliczkami. Miejscowość słynie z wyrobów rzemieślniczych i faktycznie sklepy oferują mnóstwo ręcznie wykonanych cudeniek, niestety w mniej cudnych cenach. Po uroczym niezaplanowanym spacerku, wyjeżdżamy na główną drogę, którą już podążamy na południe. Stromy zjazd w dół i świadomość, że będzie trzeba wdrapywać się na nowo. A wdrapywanie niestety nastało szybciej niż się spodziewaliśmy. Znów nie udało nam się wjechać na rowerach – chyba pobijamy dziś rekord w ilości podprowadzanych górek : )
Dochodzi godzina druga, a my nadal nie znaleźliśmy miejsca gdzie byśmy mogli się ochłodzić w wodzie : (. Często mijamy ścieżki prowadzące nad wodę, niestety są one zagrodzone płotami i nie mamy możliwości skorzystania z nich. Jedziemy dalej, a słońce praży …. i praży …. i praży … i mamy już tego trochę DOŚĆ! JA CHCĘ WODY!
Już jest po godzinie 15 i nie interesuje nas zupełnie, że to jest port, że nie ma plaży, jest zejście do wody : ) to wystarczy. Stawiamy rowery na schodkach (6), przebieramy się migiem – już tylko kryjąc się przy murku - i chlup do wody (7)…..co za ulga! Po upragnionej kąpieli, rozkładamy karimaty, wyciągamy jedzonko i spożywamy obiad – bułki z kiełbasą toruńską i ciężko zdobytym ketchupem. O dziwo nie jest to popularny produkt w tym kraju.
W towarzystwie wszechobecnych jaszczurek (8), które zaciekawione wchodzą na nasze karimaty spędzamy popołudnie. Na drugim brzegu widnieją ośnieżone Alpy i wciśnięte gdzieś pomiędzy skałami tunele. Widok jest niebanalny. W tym cudownym miejscu spędzamy czas aż do późnego popołudnia.