Dziś żegnamy jezioro Maggiore (1,2), śniadanko zjadamy na murku oddzielającym plażę od wody (3), zwijamy namiot, zostawiamy na recepcji kartki pocztowe do drogich nam osób i ruszamy w drogę. W zapasie jedna butelka wody, ale dostaliśmy cynk, że po drodze jest dużo supermarketów więc uzupełnimy zapas. Droga od początku pnie się do góry, trud jes nam wynagrodzony pięknym widokiem na panoramę południowej części jeziora, mijamy kilka miasteczek, w których niestety nie odnajdujemy żadnego sklepu. Dalej droga jest średnio przyjemna – zero cienia, duży ruch, ale za to pobocze szerokie, korzystamy z niego prawie cały czas. Po drodze widzimy wypadek na rondzie – na szczęście nic poważnego, jednak policja (carabinieri) już się zjawiła. Policji naliczyliśmy we Włoszech 3 rodzaje; carabinieri, policja i policja lokalna, czym się różnili w uprawnieniach nie mamy pojęcia. Co jakiś czas mijaliśmy kierunkowskaz na market jednak ani razu nie udało nam się go znaleźć, a zapas wody się kończył. Przed miastem Varese wjechaliśmy na ścieżkę rowerową, która prowadziła wokół jeziora Varese. Główną jej zaletą był cień oraz kraniki z wodą dzięki, której uzupełniliśmy zapas. Nie jestem tylko pewna czy ta woda nadawała się do spożycia. Często widywaliśmy ludzi, którzy nabierali wodę w butelki, jednak nigdy nie widziałam by ją pili. Wyboru jednak nie było. W skwarze wjechaliśmy na drogę prowadzącą do centrum. Sytuacja z wodą była tym gorsza, że dochodziła godzina 12.30 – godzina sjesty. Na szczęście uratował nas Tiger – market do którego wpadłam o 12.28 i już nie było siły by mnie stamtąd wygonili. Kupiłam 3 butelki wody, jogurciki i pieczywo i szczęśliwa że dokonałam zakupów opuściłam to klimatyzowane pomieszczenie (4).
Niestety do centrum Varese (5) nie udało nam się dojechać, brakło nam sił na wspinanie się na kolejną górę więc ruszyliśmy w stronę Como. Po drodze napotkaliśmy kolejny market, w którym dokupiliśmy trochę wody, pomidorki, chipsy i nektarynki. Dziś postój przypadł na poboczu drogi pod olbrzymim drzewem, które zapewniło nam cień przez 3 godziny. Spożyliśmy obiadek i przekąskę w postaci chipsów i ok. 17 ruszyliśmy dalej – znów postój w markecie, bo wypiliśmy cały zapas płynów. W markecie podszedł do nas pan i z zainteresowaniem zaczął przyglądać się naszym sakwą, coś do mnie mówił, poprosiłam o angielski lub niemiecki, ale niestety nie znał więc wyciągnęłam nasze mini rozmówki polsko-włoskie i tym sposobem wsparci językiem migowym trochę porozmawialiśmy. Pan był na wyprawie rowerowej w Hiszpanii na szlaku Santiago de Compostela, bardzo spodobały mu się nasze sakwy, pytał skąd jesteśmy, dokąd jeszcze jedziemy i ostrzegł, że droga, którą będziemy pokonywać jutro jest ciężka – no cóż nie spodziewamy się niczego innego. Pan poszedł i wrócił Tomek z zapasem wody, a za chwilę wrócił do nas pan z garścią czereśni (jedne z bardziej lubiane przeze mnie owoce) i życzeniami udanej podróży. Ruszyliśmy dalej.