Szwajcaria wycisnęła z nas siódme poty już na początku, długie ciemne tunele i kolejny stromy, kliku kilometrowy podjazd na górę gdzie u szczytu roztoczył się piękny widok (1), a potem ostry długi zjazd do miasta – tym razem bolały dłonie od hamowania. Najpierw oczywiście odpoczynek w cieniu (2) i wizyta w informacji turystycznej gdzie dostaliśmy mapę okolicy trzech jezior (Como, Lugano Maggiore) z zaznaczonymi campingami. Ja udałam się na spacer po mieście – było to jedno z większych miast na naszej trasie – Tomek odpoczywał przy rowerach. Z miasta najlepiej pamiętam pelargonie i sklepy z czekoladą (3,4,5,6). Najbliższe pole namiotowe było w Agno, do którego prowadziły dwie drogi jedna miała 2 km, druga miała ok. 11km, ale za to prowadziła nad wodą, a że czasu było dużo wybraliśmy tą ładniejszą : ). Po wyjechaniu z centrum natrafiliśmy na plażę miejską, gdzie postanowiliśmy spożyć posiłek (7) a następnie… następnie : ) przebrać się w stroje kąpielowe i schłodzić wymęczone ciałka w jeziorku. A woda była cieplucha : ) Poleniuchowaliśmy tu dobrze i po godzinie 16 ruszyliśmy dalej. Droga była piękna (8), a ruch na ulicy niewielki. Dojechaliśmy do Agno, znajdowało się tu 6 campingów, sprawdziliśmy wszystkie ceny i wybraliśmy najlepszy :D. Camping był ładny, przestronny (9), zadbany ale miał dwa mankamenty : ) po pierwsze przebywały tu tysiące malutkich muszek, które wchodziły nawet do nosa, po drugie na linii naszego namiotu znajdował się pas startowy (10) a co za tym idzie mieliśmy wyjątkową możliwość podziwiania spodów samolotów z niewielkiej odległości, za to przy ogromnym hałasie. Na szczęście miały przerwę w lataniu pomiędzy 23 a 7.15 rano : ). Jeszcze tylko kąpiel – może to było powodem zainteresowania muszek, kolacyjka, spacer po Agno i zasłużony odpoczynek na „mięciutkiej” karimacie.
dystans dzienny: 59,5 km